środa, 29 lutego 2012

Powrót:)

Dawno już nic nie napisałam. Trochę z lenistwa, trochę z natłoku atrakcji :). Nawet sama nie wiem od czego zacząć. Ostatni post dodałam w Walentynki. Wspominałam w nim, o tym że jestem lekko przeziębiona. Niestety, gdy myślałam, że już wszystko za mną i zmierzam ku wyzdrowieniu, choroba dopadła mnie ze zdwojoną siłą. Okazało się, że padłam ofiarą grypy. Przeklęte duńskie wirusy przypomniały mi co oznacza naprawdę chorować! Cały tydzień w łóżku, sama, myślałam że oszaleję. Do tego nie ma mamy albo Tofa, którzy się Tobą zaopiekują (taki rosołek by się przydał) :(. Dosłownie przekichane! Piekielny ból gardła i kilkudniowa gorączka zmusiły mnie do zapisania się do lekarza. Nie było to jednak takie proste, gdyż w dalszym ciągu czekałam na swój CPR-number (coś w stylu PESEL) - który upoważnia mnie m.in. do korzystania z bezpłatnej opieki medycznej. Przypisany mi lekarz nie chciał mnie przyjąć i zaproponował odezwanie się za kilka dni, gdy już dostanę CPR-number. Zrezygnowana i już zupełnie bez głosu poprosiłam Pawła, by skontaktował się z International Center, które sprawuje nad nami ogólną opiekę. Niestety lekarz uczelniany, który świadczy usługi w nagłych przypadkach pojechał na wakacje... Jedyne co im pozostało to zapisać mnie do prywatnego lekarza na wizytę, za którą będę obciążona. Wizyta taka kosztuję 600DKK = 360zł. Nie miałam wyjścia, zdecydowałam się że idę. Oczywiście polską kartę EKUZ, jak zwykle można sobie wsadzić. Nie wiem, w ogóle jaki jest sens w jej wyrabianiu. Nieważne... Ubieram się, wychodzę z domu. No i trafia mnie mój fart :). Na klatce spotykam listonosza, który ma dla mnie kartę ubezpieczeniową z numerem CPR :). Wizyta będzie za darmo! Chora, ale już z lepszym humorem zmierzam do celu. Prywatny gabinet znajduje się w centrum, więc nie mam problemów z dotarciem. Wchodzę do środka, pierwsze wrażenie trochę jak u doktora House'a :). Ładnie, nowocześnie, brak kolejek. Pani w recepcji przeciąga moją kartę przez czytnik i to już w zasadzie koniec formalności :). Żadnego wypełniania papierów. Żadnego czekania. Przyszłam pół godziny wcześniej, po 2 minutach zostaje wywołana. Lekarz jest bardzo miły, okazuje dużo empatii. Pyta się, czy ma się kto mną zaopiekować i prosi bym pokazała się jak już wyzdrowieje :). W międzyczasie robi mi mega szybki test krwi (z palca), który identyfikuje różne stany chorobowe. Nic poważnego nie wykazał :). Mam leżeć w domu i pić dużo herbaty z miodem :). Wzięłam to bardzo do siebie i miód zniknął w ciągu paru dni;p.

Kolejne doświadczenie - wizyta w aptece. Na początku trochę jak na poczcie, bierzesz numerek i czekasz na swoją kolei. Na moje zdarte gardło potrzebowałam syropu. No tak, tylko jak tu teraz wytłumaczyć Pani w okienku, że chcę syrop prawoślazowy :). Konsultując się z mamą przez telefon, wypisuje Pani różne łacińskie nazwy. Po długim przeszukiwaniu systemu, nic nie znajduje :). Ostatecznie nie dostałam konkretnie tego co chciałam :), ale i tak pomogło. Niestety ulotka tylko po duńsku... Na szczęście Pani z okienka służy mi pomocą i tłumaczy dawkowanie. Po powrocie do domu sprawdzam ulotki leków, które wzięłam ze sobą z Polski. To samo - tylko w języku polskim. Nigdy nie zwróciłam uwagi na to, że nie ma chociażby małej instrukcji po angielsku... Co za głupota. Nawet proszki do prania mają instrukcje w kilku językach. Czy to aż taki problem przetłumaczyć chociaż dawkowanie?

W niedziele (19.02.12), po całym tygodniu siedzenia w domu czuje się już dobrze. Marzy mi się wyjście na spacer. Pogoda piękna, jak w środku wiosny. Nie mogę doczekać się spotkania ze znajomymi. Po raz kolejny odwiedzam jelenie. Porównując zdjęcia, nie chce się wierzyć, że to to samo miejsce sprzed 3 tygodni. Zresztą sami oceńcie:











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz